To jest archiwalna wersja serwisu nj24.pl Tygodnika Nowiny Jeleniogórskie. Zapraszamy do nowej odsłony: NJ24.PL.

Fotel pani Basi

Fotel pani Basi

Wspomnienie o Barbarze Zbirycie
Takich ludzi nie spotyka się w życiu zbyt często. Zazwyczaj pojawiają się obok niespodziewanie, żyją niepozornie, cicho i nawet nie wiadomo kiedy wtapiają się w nasze życie i zapadają głęboko w pamięć. Mimo że odchodzą, zostają w nas na zawsze. Po czasie okazują się ważni, cenni, piękni, niezwykli, niezastąpieni.
Taka była właśnie Barbara Zbiryta.

Kilka lat mieszkaliśmy obok siebie na ostatnim piętrze jednej z kamienic na placu Ratuszowym w Jeleniej Górze. Taka sąsiadka to skarb, dziś już pewnie unikatowy. Mimo życia drzwi w drzwi i naturalnych ku temu możliwości nie wciskała się nachalnie do mojego świata. Przez wiecznie uchylone drzwi do jej maleńkiego mieszkanka raczej dyskretnie zapraszała do swojego świata, zawsze otwartego dla gości. Pani Basia...

Przeżyła niemal cały ubiegły wiek. Odeszła kilka lat temu. Tak, jak żyła - po cichu. Nigdy nie spytałem, ile ma lat. Szlachetne bruzdy na twarzy czerstwej staruszki wystarczały, by wiedzieć, że mógłbym być jej nie najmłodszym wcale wnukiem. Nie wiem też, kiedy zmarła. Stało się to już kilka lat po tym, jak zmieniłem mieszkanie. O tym, że odeszła, dowiedziałem się na ulicy. Pędząc gdzieś przez miasto, po drodze spotkałem opiekunkę społeczną, która przez lata pomagała pani Basi w życiowych sprawach. Swego czasu siłą rzeczy wpadaliśmy na siebie dość regularnie i nie raz pogadaliśmy trochę o trudach doczesności. Przywitaliśmy się więc serdecznie. Po kilku zdaniach zapytałem: a co tam u pani Basieńki? To pan nie wie? - spytała ze zdziwieniem. - Pochowaliśmy ją kilka miesięcy temu.

Byłem zszokowany, była jedną z osób, które wydają się nieśmiertelne. I zły na siebie, bo co rusz obiecywałem sobie wpaść do niej na herbatę w wolnej chwili. Od tego czasu co rusz wracam do niej pamięcią i wspominamy ją z przyjaciółmi przy każdej nadarzającej się okazji.

Była twarda i ciepła zarazem. Nie wiadomo skąd czerpała mnóstwo optymizmu, który rozsiewała dookoła. Zawsze pogodna, uśmiechnięta, dowcipna, jakby wcale nie było tych okropieństw, jakich doświadczyła. Życie jej nie rozpieszczało. Śmierć miała oswojoną. Pewnie dlatego nie robiła na niej szczególnego wrażenia.

Los po wojnie rzucił ją do Jeleniej Góry. Za sobą miała walkę w Powstaniu Warszawskim i parę lat w wojskowym mundurze. W powstaniu była łączniczką, chodziła kanałami. Okropne wspomnienia, ale pozbawione cienia martyrologii. Żadnego kombatanctwa, rozdrapywania ran z przeszłości, czy snutego w opowieściach bohaterstwa. Taki był los i tyle. Nie domagała się żadnych szczególnych praw z tytułu uczestnictwa w wojennej historii, która była jej udziałem. Nie traktowała siebie jako staruszki specjalnej troski. Nie narzekała na los. Nie prosiła o pomoc. Chore nogi sprawiały, że miała trudności z poruszaniem się. Mieszkanie na czwartym piętrze nie było więc dla niej łutem szczęścia. Ale i na to zbytnio nie utyskiwała. Wolała pogadać o życiu, pięknej pogodzie, o tym, co się teraz dzieje dookoła.

Utyskiwała na stetryczałe koleżanki sąsiadki, które „wiecznie tylko marudzą i nie wiedzą, o co w życiu chodzi”. Z pasją rugała je, gdy narzekały na hałas na ulicy i wszelkie bezeceństwa, jakie wyczyniały się za sprawą festiwalu teatrów ulicznych, który akurat rozgrywał się za oknami.
- To jest życie! - powtarzała. - Jaki hałas?! Jaki bałagan?! Ludzie muszą się bawić, młodzi wyszaleć, wreszcie coś się dzieje, szkoda tylko, że tak krótko. One chciałyby żyć na cmentarzu. No to mówię im, że ja właśnie teraz szeroko otwieram okno i biorę sobie ten hałas, bo dzięki temu czuję, że żyję. Ale one tego nie rozumieją...
Nie raziła jej ani głośna muzyka, ani zabawa za ścianą kwitnąca do świtu.

Nie miała tu swojej rodziny, ale nie żyła całkiem samotnie. Przez lata, jako przyszywana babcia zajmowała się przyszywanymi wnukami, z których była bardzo dumna. To byli jej najbliżsi.

Kręciła się po domu, wiecznie coś szyła i piekła słodkości. Pyszne zapachy rozpływające się z jej mieszkania ścinały z nóg. Nie raz wieczorem pukała do drzwi i prosiła o talerz. Po chwili pukała znów i wnosiła talerz ciepłych jeszcze, kruchych ciasteczek, którym nie można było się oprzeć.

Uwielbiała rozmawiać. Panią Basię znali chyba wszyscy moi znajomi i przyjaciele, którzy zaglądali na plac Ratuszowy. Z rozkoszą przechwytywała ich na pogawędki, gdy wybierali się do mnie w odwiedziny. Gdy nie było mnie w domu, zainteresowanym zazwyczaj zdawała pełen raport z mojego życia w ostatnim okresie. Jeśli ktoś wpadał niezapowiedziany, a wiedziała, że generalnie jestem w domu, tylko wyskoczyłem gdzieś na parę chwil, podejmowała moich gości u siebie i zabawiała do czasu, kiedy pojawiałam się przed drzwiami.

Można było odnieść wrażenie, że nigdy nie śpi. Bez względu na porę, o której wracałem do domu. Jej drzwi były zawsze uchylone.
- Dzień dobry Danielku, dzisiaj znowu tak rano?! - często padało zza drzwi. - Nie powinien pan przesadzać z tą pracą - rzucała czasem z autentyczną troską, a czasem z wymownym uśmiechem. Nie zapomnę awantury, jaką kiedyś zgotowała inkasentowi z zakładu energetycznego, który dobijał się do moich drzwi rano, krótko po tym, jak wróciłem do domu i położyłem się spać. Zrugała go okropnie, nie przebierając w słowach. Uznała, że chęć wystawienia rachunku za prąd nie jest wystarczającym powodem do tego, by zawracać głowę człowiekowi, który po pracowitej nocy dopiero co zasnął.

- Niech pan wraca do łóżka panie Danielku! - grzmiała, gdy półprzytomny stanąłem w drzwiach. - Ja to załatwię! I dalej ciosała kołki na energetycznym poborcy, który zdążył już skurczyć się przed nią do bardzo niewielkich rozmiarów.

No i ten fotel. Taki prosty, piękny, stary, drewniany. Stał na korytarzu obok naszych drzwi. Wielu w nim przysiadało po wspinaczce na czwarte piętro. Sam spędziłem w nim kilka niezłych chwil. Wielokrotnie go też fotografowałem. Gdy się wyprowadzałem, sama mnie zaczepiła.

- Zabierz go koniecznie - rzuciła stanowczo. - Uznała, że u mnie będzie mu lepiej niż na tym korytarzu. Mam go do dziś. Wszyscy chętnie w nim siadają. Mówią, że wygodny. Ja, siadając w nim, zawsze mam przed oczami panią Basię i czuję zapach jej ciasteczek.

Nowiny Jeleniogórskie nr 4/10