To jest archiwalna wersja serwisu nj24.pl Tygodnika Nowiny Jeleniogórskie. Zapraszamy do nowej odsłony: NJ24.PL.

Buntownik z wyboru

Buntownik z wyboru

Wspomnienie o Ryszardzie Semczuku (1941-2003)
Jeleniogórzanie znali go jako sportowca, działacza i społecznika. Budował boiska, organizował turnieje siatkówki i biegi uliczne. Historia Ryśka Semczuka ma jednak kilka tajemnic.

Nauczyciel geografii nie mógł liczyć na zbyt wiele w PRL-u. W małych prowincjonalnych Głubczycach na Opolszczyźnie nie było perspektyw dla absolwentów Studium Nauczycielskiego. Po kilku latach pracy w szkole, za namową żony młody Rysiek wstąpił w szeregi Milicji Obywatelskiej. Skierowano go na kurs techników kryminalistycznych w Łodzi. Wbrew pozorom praca okazała się dość trudna. Radiowóz pojawiał się pod domem w środku nocy. Jak to mówią „piątek, świątek i niedziele”. A to włamanie do geesu, a to wypadek drogowy albo zabójstwo. Zdarzało się odcinać ze sznura wisielców. Zbierać zwłoki na ulicy. Ale w milicji była szansa na mieszkanie.

Po roku wezwanie do komendanta. Uścisk dłoni, gratulacje, dyplom za wzorową pracę i klucze do wymarzonego M2. Po wyjściu z gabinetu Rysiek spotkał swojego kolegę. - Ty to masz stary szczęście. - powiedział milicjant. - My z żoną i dziećmi mieszkamy w piwnicy. - Rysiek chwilę się zawahał i ponownie otworzył drzwi. - Panie komendancie, on bardziej potrzebuje tego mieszkania, a my damy radę jeszcze rok u teściów. - Myślałam, że go wtedy zabiję - wspomina dzisiaj Danuta Semczuk, żona Ryśka. Upragnione mieszkanie dostali rok później. Mieli już wtedy dwóch synów. - To było jednak nie do wytrzymania - dodaje Pani Danuta - bałam się nocy. Śniły mu się koszmary. Ci wisielcy, trupy. Wył przez sen. - Po kilku latach przeprowadzili się do Jastrzębia Zdroju. Dostali mieszkanie i telefon. Warunek był jeden. Rysiek musi wstąpić do Szkoły Oficerskiej w Szczytnie.

Przez najbliższe pięć lat był gościem w domu. Przyjeżdżał raz w miesiącu. Pewnego dnia w Szczytnie ogłoszono mobilizację. Pan Ryszard tak wspominał tamte dni. - Zapakowali nas do samolotu i całymi dniami lataliśmy po Polsce. Lądowaliśmy w różnych miastach, ustawiano nas na ulicy, aby pokazać robotnikom, ile mamy siły. W końcu trafiliśmy do Radomia. Uciekając przed tłumem, schowaliśmy się w budynku komitetu. Po chwili komitet podpalono. Nie było gdzie uciekać, więc ukryliśmy się w piwnicy. Myślałem, że jest już po nas. - Do końca życia zapamiętał utrwalanie socjalizmu w Radomiu. Przy każdej zmianie pogody bolały go plecy. To pamiątka po trafieniu cegłą. Przyrzekł sobie wtedy, że drugi raz nie da się wysłać na wojnę.

W 1977 już jako podporucznik otrzymał stanowisko wykładowcy w Szkole Podoficerskiej MO w Słupsku. Przełożeni szybko się na nim poznali. Na zebraniu partyjnym wygłosił monolog, który wprawił w osłupienie wszystkich. „Kurwa mać, do Konsumów (sklep dla milicjantów) przyszło futerko dziecięce. I drugi raz w tym roku kupił je komendant, a dziecko palacza chodzi w podartym skafandrze”. Skończyło się na sądzie koleżeńskim. Za użycie wulgarnych słów wyrzucono go z PZPR. Ale przyjęto wyrozumiale na powrót. I tak przez lata był wyrzutem sumienia komendanta szkoły. Mimo to pozwolono mu skończyć studia prawnicze. Śmiał się później, że ma cztery dyplomy magistra, bo napisał prace kilku kolegom.

Pod koniec 1981 kolejna mobilizacja. Kolejna wojna polsko-polska. Nie miał wyjścia, dowodził plutonem. Podczas zamieszek na Moście Kratowym zobaczył, jak jego ludzie gonią nastolatka. Był bliżej i wiedział, że jeśli go dopadną, może być źle. Sam miał syna w jego wieku. Złapał chłopaka i przewrócił na ziemię. Poczuł silny ból głowy. Przez chwilę słyszał tylko „panie poruczniku, panie poruczniku”. Dostał pałką szturmową w głowę. Obudził się w szpitalu. Lekarz stwierdził, że miał szczęście dostając od swoich. Na łóżku obok leżał inny milicjant. Dostał w głowę kostką brukową. Z nosa wyciekał mu płyn mózgowy.

Do domu wrócił po kilku miesiącach. Czekał na niego medal i paczka od bratniej policji NRD. Dżem, czekolada, makaron. Deficytowe towary. Kilka miesięcy później wracał z pracy z żoną swojego kolegi. Gdy doszli do mostu, wziął ją za rękę. - Rysiu, co ty? - zapytała zaskoczona kobieta. - Nic nie rozumiesz. - Uśmiechnął się do niej - Alu, ja po prostu sam nie dam rady przejść przez ten most.

Kolejny awans uwolnił przełożonych. Stanowisko zastępcy komendanta w Zgorzelcu, na drugim końcu Polski. Ale nie było mieszkania. Zabrał więc starszego syna Aleksandra i na początek zamieszkał w bursie. Pracował całymi dniami. W końcu Alek zostawił ojcu list. „Wracam do mamy!” Kapitan Semczuk dogonił pociąg we Wrocławiu. Znalazł syna i dał mu pieniądze na dalszą podróż.

W końcu Semczukowie dostali mieszkanie zastępcze w pegeerowskim bloku w Tylicach. Nie było luksusu, ale rodzina w komplecie. Codziennie rano po komendanta przyjeżdżał radiowóz. Tymczasem żona z dziećmi szła na PKS. W końcu zimą przy - 20 st. C nie wytrzymał kierowca, pan Staszek. - Przepraszam komendancie, ale jest zimno, więc zabierzemy pana żonę z dziećmi. - Zabraniam! - usłyszał w odpowiedzi. - To niech mnie pan ukarze. - I zamiast do miasta podjechał na przystanek. Kilka miesięcy później sąsiadka żaliła się pani Danucie. - Patrz pani, mąż jechał traktorem po pijaku, wyrżnął w płot i zasnął. Przejeżdżała suka i zabrali prawo jazdy. Dawniej to się płaciło i oddawali. A teraz jest jakiś skurwysyn, co nie chce pieniędzy. - Kobieta nie zauważyła, że za jej plecami stoi Pan Ryszard. Uśmiechnął się i powiedział:
- ten skurwysyn to ja. - Prawo jazdy wysłano do komendy w Jeleniej Górze. A po dwóch tygodniach szczęśliwy traktorzysta znowu wyjechał na drogę, tyle że lżejszy o większą gotówkę.

Zgorzelec nie był jednak pisany Panu Ryśkowi. Napisał raport do Komendy Głównej, że drugi zastępca kradnie materiały budowlane przeznaczone na remont aresztu i boksów dla psów. Przyjechała komisja. Wypiła wódkę z komendantem. I nic nie stwierdzono. W nagrodę przeniesiono go do Jeleniej Góry. Dostał spokojne stanowisko w dziale szkolenia i pokój w bursie na terenie komendy. Żona z dziećmi została w PGR Tylice. Inny by zaczął pić. A Pan Ryszard zaczął biegać.

Na trzy lata przed emeryturą Semczukowie dostali mieszkanie na osiedlu Orle. Któregoś dnia Pan Ryszard przyniósł do domu broń. Rozłożył na stole, sprawdził, załadował. Zdziwiona żona zapytała, po co to w domu. Ze spokojem oświadczył, że ma patrol. - Jaki patrol? Ty w biurze pracujesz! - wykrzyknęła. Jak zwykle z uśmiecham wyjaśnił, że wciąż okradają pawilon Liczyrzepa (dzisiejsza Biedronka) i on ma dzisiaj w nocy pilnować sklepu z jednym ormowcem. Odszedł na emeryturę, bo nie chciał poddawać się weryfikacji. Uznał, że to upokarzające. Gdy jego koledzy znaleźli pracę w agencjach ochrony, on zajął się pracą społeczną. Dorabiał trochę na sędziowaniu siatkówki. Był kuratorem sądowym. Takie grosze. Aby wystarczyło na opłacenie podróży, startowego i nowych butów do biegania. Biegał po dwadzieścia kilometrów dziennie. Buty wystarczały najwyżej na trzy miesiące. Ukończył 55 maratonów. Cały wolny czas poświęcał na pracę społeczną. Budował boiska, kosił na nich trawę, organizował turnieje szachowe, siatkówki, petanki. Wieczorami zbijał w piwnicy bramki i tyczki do oznaczania tras.

Organizował biegi długodystansowe. Odwiedzał jeleniogórskie firmy, żebrząc o wsparcie lub nagrody rzeczowe. Był dumny, że na jego imprezach są najfajniejsze nagrody. Wyglądało, jakby pracował na trzech etatach. Dla rodziny czasu nie miał już wcale.
Nigdy nie lubił księży. Miał uraz po pierwszej pielgrzymce Jana Pawła II. Jakiś ksiądz wskazał mu posadzkę na korytarzu krakowskiej kurii, mówiąc, że tu będzie dzisiaj spać. Mimo to trzy razy zabezpieczał papieskie wizyty. Opowiadał, że dostali rozkaz, aby stać tyłem do przejeżdżającego Papieża. Mimo to w ostatniej chwili odwracali się przodem. Oficjalnie mówił, że w Boga nie wierzy. Zdarzyło się jednak, że chodząc po Cieplicach, zgubił całą emeryturę. Z przerażeniem w oczach pobiegł szukać. Przyznał się później, że klęknął na polu i modlił się, aby się znalazło. I się znalazło. Portfel leżał w trawie nieopodal domu. W Krakowie poznał młodego benedyktyna, brata Rafała Królika. Okazało się, że zakonnik jest z Cieplic. Uwielbiali ze sobą rozmawiać. Bardzo przeżył wiadomość o śmierci Rafała. Kilka lat później zaprzyjaźnił się z księdzem Kubkiem. Przez trzy miesiące strugał dla niego ogromną płaskorzeźbę. Była to tarcza do zegara na Jagniątkowskim kościele.

Widać było, że ogrom wykonywanej pracy go męczy. Coraz częściej odpoczywał, robił przerwy w treningach. W końcu zaczął coś przebąkiwać, że pewnie długo nie pożyje. We wrześniu chciał po raz jedenasty pobiec w berlińskim maratonie. Opłacił już nawet start. Pewnej niedzieli nie mógł znaleźć kluczy do magazynu. Były potrzebne, bo po południu miał organizować zajęcia z młodzieżą. Myślał, że zostawił je u kolegi. Pojechał rowerem na Zabobrze. Niestety, kluczy nie znalazł. Wracając zginął w wypadku. Zaledwie 100 metrów od domu. Szaleniec drogowy najechał go z ogromną prędkością. Pękła mu lewa komora serca. Do dziewczyny, która próbowała udzielić pomocy, powiedział tylko:
„O cholera, ja naprawdę umieram.” Klucze znaleźli policjanci. Miał je cały czas przy sobie. Wpadły w małą kieszonkę w jego sportowej torbie.

Sprawa sądowa z ubezpieczycielem trwa do dzisiaj. Kolejne ekspertyzy wykazały, że sprawca jechał ponad 140km/h. Spieszył się na obiad. Sąd karny zatrzymał mu prawo jazdy na sześć lat. Tylko ludzie wciąż dzwonią, mówiąc, że widzą go, jak dalej jeździ. A Rysiek? Rysiek Semczuk buduje boiska i wciąż biega. Tam podobno każdy robi, co chce.

Nowiny Jeleniogórskie nr 36/2008 z 2 IX 2008r.