To jest archiwalna wersja serwisu nj24.pl Tygodnika Nowiny Jeleniogórskie. Zapraszamy do nowej odsłony: NJ24.PL.

Byli dobrzy w tym, co robili

Byli dobrzy w tym, co robili

Wspomnienie o Julii (4.12.1920-02.07.1979) i Aleksandrze (04.02.1910-12.06.1981) Kłosowskich
Historia moich rodziców rozpoczęła się na ziemiach odzyskanych w latach 40-tych po wojnie. Rodzice przyjechali z Poznańskiego, osiedlili się na ul. Paderewskiego, dawnych Strupicach. Po pewnym czasie otrzymali pracę - mama jako pracownik pobierający czynsz, natomiast ojciec jako inkasent energii elektrycznej. Teren obejmujący ich czynności był rozległy - Jeżów, Dziwiszów, Raszyce i Strupice. Mama podlegała panu Marutowi, który pracował jako kierownik w gminie Jeżów. Praca była ciężka z uwagi na odległości dzielące te wsie, a jak wiadomo, autobusów jeszcze wtedy nie było. Rodzice dojeżdżali więc rowerami. W roku 1953 mama zaszła w ciążę. Był to okres szczególnie ciężki, tym bardziej że była nas trójka rodzeństwa, a o żłobkach czy przedszkolach można było tylko pomarzyć.

W latach 50-tych nastąpiła reorganizacja i mama awansowała na administratora, urzędującego już w biurze mieszczącym się w naszym dwupokojowym mieszkaniu. Zrobiliśmy wielkie przemeblowanie - jeden pokój został urządzony na potrzeby biura, z uwagi na osobne wejście. Drugi pokój i kuchnia służyły nam za całe mieszkanie pięcioosobowej rodziny. Cieszyliśmy się wtedy obecnością mamy. Praca ta miała swoje blaski i cienie. Tato wychodził codziennie do pracy i wracał bardzo późno wieczorem, nasze wychowanie pozostawało na głowie mamy, a i obowiązków zawodowych jej przybywało. Przychodzili interesanci z różnymi problemami, mama często wychodziła w teren, wracała zaś późno. Czekaliśmy w te długie jesienno-zimowe popołudnia na powrót rodziców, zasypialiśmy, nie ujrzawszy ich wieczorem. Mijały lata, mama doczekała się kolejnego awansu i pracowników do pomocy. Biuro w pokoju zrobiło się za ciasne. Wśród pracowników była pani Basia Obrębalska, którą do dziś spotykam. Na jej widok stają mi przed oczyma wszystkie miłe chwile z czasów dzieciństwa.

Biuro zostało przeniesione na ul. Wiejską, gdzie obecnie znajduje się sklep, obok piekarni. Odzyskaliśmy pokój, ale nie spokój, ponieważ mama wybiegała do pracy wcześnie rano, po drodze sprawdzając teren, na który dostawała zgłoszenia poprzedniego dnia. Kiedy rozpoczęła się budowa Zabobrza, wszystko zaczęło się zmieniać. Pojawiły się rozkopane ulice, pozastawiane płotami budowy, m.in. ul. Szymanowskiego (kiedy ją budowano, przypomniałam sobie, jak koledzy ze szkoły nazywali mnie „wieśniarą”, wówczas się z nich śmiałam i mówiłam, że jeszcze miasto przyjdzie do mnie, i doczekałam się). Budowa Zabobrza szła do przodu, a mamie przybywało obowiązków. Coraz większe stresy, coraz więcej nerwów i coraz mniej czasu dla samej siebie i rodziny. Myśmy dorośli, siostra studiowała, ja pracowałam, a młodszy brat wyjechał do szkoły do Gdańska. Ojciec po długich latach pracy jako inkasent, przeszedł na emeryturę. Lata uciekały, a mama była nieugięta, zajmowała to samo stanowisko. Przez cały ten okres nigdy nie zapisała się do partii, ani ona, ani nikt z mojej rodziny.

Przyszedł rok 1973, kiedy nastąpiło wielkie załamanie. Mamę dotknęła groźna choroba. Półtora roku była na chorobowym. Gdy poczuła się już lepiej, na prośbę dyrekcji zawiesiła rentę i wróciła do pracy. W tym samym czasie narodził się pomysł utworzenia administracji ZGL „Północ”. Polegał on na połączeniu kilku ZGL-ów w jedną wielką administrację. W każdym biurze był kierownik, pracownicy oraz kadra ludzi, którzy przepracowali całe życie na tych etatach. Dyrekcja zorganizowała zebranie kierowników w celu wyłonienia tego jednego, który dałby sobie radę z pracownikami i ogromnym majątkiem. W dniu zebrania mama powiedziała przed wyjściem do dyrekcji: „Po co mi to było, mogłam być na rencie i spokojnie przyglądać się temu z daleka, a tu teraz takie nerwy”. Musiała jednak być dobra w tym, co robiła, bo chyba aż siedmiu kierowników wybrało ją na zarządcę całego majątku. Pomimo choroby podjęła to wyzwanie i dzielnie poprowadziła administrację, jednocześnie poznawała i jednoczyła jeszcze mieszkańców. Obowiązki, których się podjęła, wypełniała przez dwa lata, wówczas nastąpił drugi atak choroby. Wtedy była już zmuszona poddać się. Mimo iż dyrekcja proponowała jej na czas kuracji p.o. pracownika, odmówiła. Dzisiaj mogę powiedzieć, nie tylko ja, ale i moja rodzina, że mimo wielu przeciwności kroczyła drogą prawdy i poczucia obowiązku. Gdy umarła w 1979 roku, na pogrzebie było wielu jej przyjaciół, a może też i wrogów, ale każdemu było jej żal. Ojciec zmarł dwa lata po śmierci mamy, po nim natomiast starsza siostra. Obecnie wciąż mieszkam w tym samym mieszkaniu z moją rodziną i często opowiadam dzieciom o czasach, kiedy mieszkałam tu z rodzicami i rodzeństwem. Brat Zbyszek został kapitanem statków.

Nowiny Jeleniogórskie nr 31/09.