To jest archiwalna wersja serwisu nj24.pl Tygodnika Nowiny Jeleniogórskie. Zapraszamy do nowej odsłony: NJ24.PL.

Zabił nam męża i ojca

Zabił nam męża i ojca

- Cała wieś żałuje tej rodziny, taka tragedia – mówią z niedowierzaniem mieszkańcy Wojanowa i Bobrowa k. Jeleniej Góry. Męża Anny Kropielnickiej – Jacka - znaleziono pobitego do nieprzytomności na głównej ulicy. Zmarł kilka dni później. W dzień pogrzebu rodzina przeżyła kolejny dramat: ktoś podpalił ich stodołę z niemal całym majątkiem. We wsi aż huczy od plotek, kto za tym stoi.

- Bierzemy tabletki na uspokojenie, żeby jakoś przeżyć – mówi zdenerwowana Anna Kropielnicka, wdowa po mężu Jacku. W rozmowie z naszym dziennikarzem jest bardzo zdenerwowana. Mówi głośno, tak, jakby przeżywała to na nowo. Ale jest silna - nie płacze.

- To był wtorek, przyszłam z nocnej zmiany do domu – opowiada. - Była godzina 11 rano. Koleżanka zadzwoniła, że mój mąż leży pobity pod płotem. Pojechałam tam natychmiast. Był już w karetce. Lekarz mi powiedział, że Jacek jest przytomny, ale nie ma z nim kontaktu.

Jacek Kropielnicki trafił do szpitala w Jeleniej Górze, stamtąd przewieziono go do Wałbrzycha. - Miał zmasakrowaną twarz. Wielkiego siniaka na nosie, podbite oko. Z tyłu głowy miał ranę. Przez cały czas nie mógł mówić – opowiada żona, która odwiedzała go w szpitalu. Kilka dni później zmarł.

Dramat w dniu pogrzebu
Pani Anna została sama z dwójką synów: jedenastoletnim Bartkiem i o dwa lata starszym Mateuszem. Rodzina mieszka w jednym budynku z rodzicami pani Anny – Ewą i Janem Malczyn. Nie spodziewali się, że to nie koniec ich tragedii. Kolejna jej odsłona wydarzyła się ostatniego marca, w dniu pogrzebu Jacka. - Przyszliśmy ze stypy, w domu było jeszcze kilku członków rodziny – mówi Ewa Malczyn. - Był już wieczór, ok. 22. Żegnałam w progu siostrę Jacka, kiedy jej córka powiedziała, że za szopą widać iskry. To był moment, jak powstała ściana ognia – opowiada Anna. Płomienie w szybkim tempie trawiły stodołę, a wraz z nią niemal cały dorobek życia rodziny Malczynów i Kropielnickich. W środku były maszyny: śrutownik i sieczkarnia, dwa traktory, stary motor, trochę opału i sporo siana. No i cztery rowery, w tym dwa dzieci pana Jacka. - Dostali je na komunię – mówi Ewa Malczyn.

Rodzina rozpoczęła heroiczną walkę o to, by ogień nie strawił ich domu, stojącego tuż obok. - Wylewaliśmy wodę, nawet mleko. Byle trochę stłumić płomienie, bo cała ściana domu była już gorąca – opowiada Ewa Malczyn.

Na miejsce przyjechała straż pożarna i ogień udało się opanować. Ze stodoły został sam szkielet. Biegły, który był na miejscu nie miał wątpliwości, że było to podpalenie. Wyglądało to tak, jakby ktoś oblał benzyną ścianę od strony ulicy i podpalił.

Cały artykuł w najnowszych "Nowinach Jeleniogórskich" nr 15/09.

Komentarze (4)

A to POlska właśnie...

szkoda ze nikt nie napisał jaki był pan jacek to ze praktycznie cały czas pił i nie przejmował się co sie dzieje w domu i z jego dziećmi ludzie bądźcie troche obiektywni

weżcie koło i je...jcie się w czoło